Strona:Pamiętniki lekarzy (1939).djvu/666

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

go ratunku były oczywiście niemiłe dla ucha tego kolegi — ale — przyczynialy się do depopularyzowania samej instytucji. Pamiętam rozmowy z ubezpieczonymi na ten temat, bowiem fakt powyżej przytoczony był, pamiętam, szeroko omawiany na Woli. Mówiłem o małej ilości miejsc w sanatoriach, które dopiero Kasa buduje, mówiłem o dużej liczbie chorych potrzebujących takiego leczenia, o konieczności wysyłania tylko tych, których można wyleczyć, a więc konieczności selekcjonowania chorych przez komisje lekarskie — wszystkie argumenty moje trafiały zawsze w próżnię. Robociarz odpowiadał zawsze: „Te składki, jakie płacimy, są dla nas ciężkim groszem, jeśli więc je płacimy, to na to, żeby, jak nam będzie potrzeba się leczyć — to niech nas wtedy leczą, jak się jeszcze da coś zrobić“. „A cobyście robili bez Kasy Chorych w razie ciężkiej choroby? Któż z Was mógłby sobie pozwolić na wyjazd do Zakopanego?“ — pytałem. „Pewnie, że nikt — ale teraz składki ściągają, a wysyłają po śmierci“. Na tym rozmowa zwykle się urywała. Zdawałem sobie sprawę, że w tych gawędach stoję na straconym posterunku, zdawałem sobie sprawę, że muszą istnieć w dziedzinie leczenia sanatoryjnego jakieś duże trudności, ale czułem obok tego jeszcze, że jakieś kółeczka i trybiki w organizacji tego działu gdzieś się źle stykają, że coś szwankuje.
Zauważyłem, że chorzy przywiązywali ogromnę wagę do możności leczenia się klimatycznego, mieli do tego leczenia ogromne zaufanie i lekceważyli wszelkie inne metody. Wrosło to jakoś w ich psychikę. Dla świętego spokoju każdego chorego na płuca należało kierować na komisję. Inaczej twierdził, że jest „niedbale leczony“. Przypominam sobie jedną robotnicę na ulicy Brülowskiej. Na poddaszu drewniaka w małej izdebce mieszkały dwie siostry szwaczki w wieku dwudziestukilku lat. Zajmowały się szyciem męskich kołnierzyków. Brały pracę do domu od jakiejś żydowskiej firmy. Dostawały skrojony już materiał, jedna z nich zszywała go na maszynie, druga obrabiała dziurki. Mogły w ciągu całego dnia zrobić 1½ do 2 tuzinów, płatne po 90 groszy za tuzin. Ofiary wyzysku tolerowanego w każdym dużym mieście. Wiatr tańczył w tej izdebce. Nie miały czym palić, bo by nie miały co jeść. Jedna z nich zapadła na gruźlicę. Chciałem ją wysłać. Zakwalifikowano ją na jednej komisji, odrzucono na drugiej. Pisałem jej na jednej z wizyt odwołanie. Po długich staraniach i dwuch krwotokach dostała wreszcie zawiadomienie o miejscu w sanatorium. Radość tych dwuch dziewczyn nie miała wprost granic. Prowadziliśmy wtedy rozmowę, ale rozmowę pełną nadziei na lepsze jutro. Moja chora uważała się już za wyleczoną. Utkwiło mi w pamięci jedno zdanie, pełne może jakiejś egzaltacji, nie mniej jednak zupełnie szczere. „Są, panie doktorze, dobrzy ludzie na świecie, że tę Kasę Chorych założyli — cobyśmy mogły zrobić — same dwie biedne dziewczyny z taką straszną chorobą“.


∗             ∗