Strona:Pamiętniki lekarzy (1939).djvu/345

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W drugie święto Bożego Narodzenia 1927 r. wezwano mnie do chorej kobiety W., zamieszkałej w jednej z osad fabrycznych. Nie posiadałem wówczas jeszcze samochodu — dojechałem więc końmi do chorej i stwierdziłem u niej pęknięcie woreczka żółciowego na skutek ataku kamicy żółciowej. Poleciłem odwieść chorą do szpitala, ale jak? Samochodu nie miałem, ani też w okolicy nikt auta nie posiadał. Wobec tego czeka no z transportem chorej aż do odejścia najbliższego pociągu, co trwało około 7 godzin. Ale te siedem godzin zadecydowało o losie chorej — rozwinęło się u niej w międzyczasie zapalenie otrzewnej i po dwóch dniach chora umarła. W tydzień później wezwano mnie o 12-tej w nocy do robotnika J. Po przybyciu na miejsce stwierdziłem u chorego uwięzgniętą przepuklinę. Jedynym ratunkiem była natychmiastowa operacja. Ale znowu nie było samochodu do dyspozycji i trzeba było czekać do godz. 7-ej rano, gdy odchodził pociąg w stronę miasta, gdzie znajdował się szpital. Lecz i tym razem te siedem godzin zadecydowało o życiu chorego — chory w kilka godzin po operacji życie zakończył.
Takie przejścia przekonały mnie o konieczności posiadania auta, które służyłoby nie tyle jeszcze dla mojej wygody, lecz przede wszystkim dla chorych, których trzeba transportować do szpitala. Nie miałem co prawda potrzebnej gotówki, lecz udałem się do dyrektora Kasy Chorych który w zupełności poparł moje stanowisko, iż lekarz musi mieć do dyspozycji samochód — jeśli nie chce przeżywać podobnych tragedii jak wyżej opisane. (Dodam, że taksówek w owym czasie w pobliżu też nie było) Otrzymałem więc w jednej chwili kilka tysięcy złotych zaliczki i rozpocząłem rozglądać się za samochodem. Kupcy samochodowi w cudowny sposób dowiedzieli się o moim zamiarze i co dzień przyjeżdżano do mnie różnymi Fiatami, Chevroletami i Citroenami — nowymi i używanymi, otwartymi i limuzynami. Kupiłem za 9 tysięcy złotych ładną (na owe czasy) karetkę Forda. Wóz służy mi do dziś dnia wiernie już od dziesięciu lat, tłukąc się dniami i nocami po naszych drogach i bezdrożach, nie wymagając przy tym poważniejszych napraw i remontów.
Gorsze doświadczenie zrobiłem z szoferami. Firma sprzedająca wóz poleciła mi jako szofera dwudziestokilkoletniego Alfreda O. Chłopak objął swe stanowisko i wkrótce zaczęły się dziać niesamowite rzeczy.
Po kilku dniach w czasie jazdy usłyszałem, iż w motorze zaczyna coś gwałtownie stukać. Ponieważ zdążyłem przeczytać w podręczniku jazdy samochodem, iż stukanie jest niepokojącym objawem, przeto kazałem stanąć i zbadać wóz. Okazało się, iż woda chłodząca motor wyciekła przez dziurę w chłodnicy. Skąd się wzięła dziura — nie mógł mi szofer wyświetlić. Trzeba było rozebrać samochód i szofer zawiózł chłodnicę do reperacji do Bydgoszczy.
Poza tym co kilka dni zdarzały się inne „pany“ tj. uszkodzenia — przy tym uprzywilejowanymi pod tym względem były gumy. Co drugi