Strona:Pamiętniki lekarzy (1939).djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wych lekarzy, którzy chcieliby pracować, a przypis, czyli wpływ Ubezpieczalni wcale się nie zwiększa. Wówczas Związek Lekarzy, otrzymując owe 100.000, musi je dzielić nie między 200-tu, lecz między 250-ciu kolegów. Każdy otrzymuje więc dzięki temu o jedną piątą mniej, niż zwykle. Oczywiście, że w takich warunkach, mimo całej świadomości, że młodzi lekarze też muszą z czegoś żyć, niechętnie widzi się ich dopływ.
Otóż tej niechęci do kolegów, zresztą podkreślam — zupełnie nieświadomej — nie stwierdziłam zupełnie w zrzeszeniu warszawskim, gdzie stosunki były wprost odwrotne. Gdy Ubezpieczalnia chciała zaangażować większą ilość lekarzy, mówiło się tutaj: a więc dobrze. Będzie nas więcej, to przynajmniej teoretycznie powinniśmy przez to mieć mniej pracy. Nie było w Warszawie tej zasadniczej antynomii interesów lekarskich. To bardzo ważne. Poza tym podatki z góry strącano z pensji, od razu się więc ucieszyłam, że nie będę chodzić do urzędu skarbowego. Odetchnęłam. Ale tylko na krótko. Zaczęła się bowiem praktyka lekarska w warunkach jakże zmienionych.


Moi pacjenci.

Na początku mojej praktyki w Warszawie przylepiłam sobie uśmiech do ust. Patrzyłam chorym w oczy uważnie. Tak dużo już widziałam różnych cierpień ludzkich, że czasem wydaje mi się, że mogłabym odczytać z twarzy chorego, co mu dolega. Jak w kalejdoskopie przesuwają się przed moimi oczyma coraz to nowi ludzie w czasie godzin przyjęć. Na razie wszystko to ludzie nieznani. Ludzie, których wkrótce dopiero mam poznać, poznać ich cierpienia oraz warunki bytowania.
Pierwsi pacjenci. Twarze na ogół nieufne i rzadko z kim udaje mi się wejść w szczery kontakt za pierwszym razem. Niektórzy wydają mi się zbyt bezczelni, inni od razu odczuwają jakiś dystans, nie wiem czemu, i ton zbyt proszący, zbyt uległy. Zresztą syntezę mych spostrzeżeń napiszę przy końcu. Na razie podaję kilkanaście najbardziej charakterystycznych wypadków. Oczywiście nazwisk, ze względu na tajemnicę lekarską, nie wyjawiam.


„Czuły i wrażliwy człowiek“.

Zgłasza się do mnie przyzwoicie dosyć ubrana osoba, zasobna w kształty, twarz — krew z mlekiem, widać, że dba o swoją powierzchowność. Oczy ciemne, ładne, o dosyć tępym wyrazie. Ma lat 35, jest żoną mechanika. Gdy zadałam jej stereotypowe pytania, co pani dolega, w ciemnych oczach ujawnił się naraz wyraz cierpienia.
— Kaszlę, okropnie kaszlę, nie mogę sypiać po nocach.
W ładnych oczach zjawiają się z kolei łzy.
— Ja tego nie przeżyję, to mnie zabija — mówi prawie szeptem.