Strona:Pamiętniki lekarzy (1939).djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ry mu pozostawił wadę serca, mianowicie niedomykalność zastawek tętnicy głównej. Gościec nadal nie daje mu spokoju, dokucza mu bardzo przy każdej zmianie pogody, zwłaszcza bolą go kręgi lędźwiowe, w których nawet Rentgen wykazuje zmiany organiczne o charakterze zwyrodnieniowym.
To wszystko daje oczywiście powód do leczenia, pan K. leczy się jednak prawie przez przerwy i bez względu na porę roku. Przyczyną jest tu nie tyle słuszne w zasadzie dbanie o siebie i swe zdrowie, ile raczej nadzwyczajne przeczulenie nerwowe chorego, który przy każdej najmniejszej dolegliwości w rodzaju kataru lub jakiejś banalnej infekcji wietrzy „serce“ albo „reumatyzm“, albo te dwie choroby naraz i od razu czuje się „niebezpiecznie“ chorym.
Faktycznie jednak wada serca jest dobrze wyrównana i można mieć nadzieję, że pan K. przy lekkiej pracy, jaką ma — jest dozorcą fabrycznym i pracy fizycznej nie wykonuje — może sobie z nią żyć do późnej starości.
Reumatyzm także nie daje powodu do ustawicznego, nieprzerywanego leczenia. Pan K. był już wysłany przez Ubezpieczalnię do Buska czy Iwonicza, kurację przebył dobrze mimo swej wady serca, co lato bierze kąpiele solankowe w zakładzie kąpielowym Ubezpieczalni, a w okresie przejściowym i podczas dżdżystej pogody dostaje „lampy“ albo salicylaty. Zdawałoby się, że to powinno starczyć — ale nie wystarcza. Jakaś nić nierozerwalna łączy go z lekarzem, bez którego, zdaje się, egzystować nie może.
Gdy lekarz spodziewa się, że dzięki skutecznie przeprowadzonej kuracji K. będzie przez pewien przynajmniej czas czuł się zdrowszy, nagle ten wysoki, nerwowy jegomość znowu wyrasta w jego gabinecie. Jego ręka spoczywa po lewej stronie klatki piersiowej na bolącym sercu, jego niespokojne oczy są błagalnie zwrócone na lekarza. Jakże często wystarcza zwykłe zbadanie serca i kilka słów otuchy, by K., który całą noc nie spał i przestraszony przyszedł do lekarza z zamiarem przerwania pracy, po uspakajającym zapewnieniu lekarza, że „nic złego się nie stało“ wesoło opuścił gabinet lekarza i szedł prosto do pracy.
Czyż można mu tych kilku słów otuchy poskąpić?
Albo Cz. Wychudzony o niezdrowej cerze, z zapadłymi policzkami, z niespokojnymi, nerwowywymi ruchami robotnik, którego sam wygląd budzi współczócie i politowanie. Z początku przypuszczałem jakąś tajemnicza, groźną chorobę, która w podstępny sposób podkopuje jego organizm. Ale najskrupulatniejsze badania, poparte analizami i prześwietleniami nie wykazały nic patologicznego, nic takiego, co by usprawiedliwiało jego niezliczone skargi na bezsenność, na stałe złe samopoczucie, na ucisk w głowie, na niemożność kontynuowania pracy.
Że te skargi są prawdą, jego subiektywną prawdą, nie ulegało dla mnie wątpliwości. Sam jego wygląd je potwierdzał. Zacząłem go leczyć