Strona:PL Zola - Ziemia.pdf/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czorem jeszcze przy świecy, zawsze było coś do zrobienia.
Jan, nie chcąc jej się sprzeciwić, usiadł pod cieniem stojącej tuż obok śliwy i nie odzywał się z obawy, by nie zbudzić dziecka. Przyglądał się Lizie, która znów przysiadła, opuściwszy spódnicę, aby zakryć czerwone, obnażone nogi; nachylona ku ziemi, pełła pracowicie, nie zwracając uwagi na to że żyły jej na szyi nabrzmiały wskutek krwi przypływu.
— To wielkie szczęście — rzekł wreszcie — że jesteście tak silnie zbudowani, Lizo.
Uwaga ta połechtała mile jej miłość własną, uśmiechnęła się przyjaźnie, nie podnosząc się z ziemi. Jan uśmiechał się także; podziwiał on w istocie tę kobietę silną i dzielną, jak mężczyzna. Żadna nieuczciwa pokusa nie ogarniała go na widok tych wyciągniętych łydek kobiety, pełzającej na czworakach, spoconej, woniejącej jak rozgrzane, rozszalałe zwierzę. Myślał tylko, ile to rzeczy można zrobić, mając tak silne ręce! Doprawdy, taka kobieta warta w gospodarstwie więcej od niejednego parobka!
Widocznie patrząc na nią, pomyślał o jej przeszłości, bo bezwiednie niemal powiedział to, co przyrzekł sobie zachować w tajemnicy:
— Widziałem Kozła, onegdaj....
Liza podniosła się powoli. Ale zanim zdążyła zapytać go o kochanka, Franciszka, która wracała z obory z rękoma obnażonemi po łokcie i za-