Strona:PL Zola - Płodność.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Gdy odjechał, Beauchêne stojąc z Mateuszem na chodniku, zdjął kapelusz, by głowę orzeźwić chłodem pogodnego, majowego wieczora i rzekł śmiejąc się:
— No, skończone! szczęśliwie skończone! Ale przyszło nie bez trudu! Trzeba było tę bestyę pomarem podlewać, by skłonić do ostatecznej decyzyi. A prócz tego, wciąż bałem się, że mu się zachce dziś zostać w Paryżu... nie miałem na to ochoty, bo byłbym przepuścił umówioną schadzkę.
Ostatnie słowa wymknęły mu się z ust w pół pijanych, lecz nagle zdecydowały go do bliższych zwierzeń. Włożył kapelusz, zapalił drugie cygaro i wziąwszy Mateusza pod rękę, zaczął iść drobnemi krokami wśród gorączkowego tłumu i rzęsiście oświetlonych bulwarów, mówiąc:
— Jeszcze nic pilnego... mamy czas... czekać na mnie będą o wpół do dziesiątej... tu w pobliżu... Może chcesz cygaro? Ach, ty nigdy nie palisz...
— Nie, nigdy.
— Otóż, głupio byłoby przed tobą ukrywać, bo widziałeś, co zaszło dziś rano... Wiem, że wdaję się w niepotrzebne rzeczy, bo niedorzecznem jest, gdy pryncypał bałamuci którą ze swoich robotnic. Jest to nieoględnie a nawet do pewnego stopnia nieuczciwie. Zawsze takie figle dają się we znaki, a nawet mogą poderwać zna-