Strona:PL Zola - Odprawa.djvu/460

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mentu, „gdzie widzieć można było starożytności prawdziwie ciekawe“.
Ludwikę, która chrupała pokryjomu nugat, zabrany do kieszeni, napadł kaszel gwałtowny w chwili wyjścia.
— Okryjże się dobrze — mówił ojciec.
A Maksym coprędzej począł ściskać jeszcze mocniej sznury kapturka przy jej okryciu. Podnosiła brodę, pozwalając mu się owijać do woli. Ale kiedy pani Saccard ukazała się, pan de Mareuil powrócił, by się z nią pożegnać. Zatrzymali się wszyscy jeszcze na chwilę, rozmawiając. Chcąc wytłomaczyć swoją bladość i drżenie, mówiła, że zrobiło jej się tak zimno, iż musiała pójść do siebie i zarzucić sobie to futro na ramiona. A wciąż upatrywała chwili, gdzie będzie mogła pomówić po cichu z Ludwiką, która przyglądała się jej ze swym zwykłym spokojem zaciekawienia. Ponieważ mężczyzni żegnali się jeszcze uściskami dłoni, pochyliła się ku niej szybko, korzystając z chwili i szepnęła:
— Wszakże go nie zaślubisz, powiedz? To niepodobna. Wiesz dobrze...
Ale dziecko przerwało jej, podnosząc się na palce i szepcząc do ucha:
— Och, bądź pani spokojna, ja go wywożę... Przecież to nic nie szkodzi, skoro wyjeżdżamy do Włoch.
I uśmiechnęła się nieokreślonym uśmiechem sfinksa, świadomego wszelkich występków.