Strona:PL Zola - Odprawa.djvu/455

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tem widziała ich plecy, zanurzające się w ciemnościach. Jakto, ani śladu krwi na kobiercu, ani jednego krzyku, ani jednej skargi. Podli! To oni tak ją obnażyli.
I powiadała sobie, że raz jedyny tylko udało jej się czytać w swej przyszłości, tego dnia, kiedy wobec szemrzących cieniów parku Monceau straszna mysi błysnęła w jej głowie, że mąż ją zbruka a potem rzuci w szaleństwo. Ach, jakże biedna jej głowa cierpiała w tej chwili, jak czuła w tej okropnej godzinie fałszywość tej ułudy, że żyje w błogosławionej sferze boskich uciech i bezkarności! Żyła w kranie sromu, hańby ostatecznej i ukaraną została opuszczeniem całego ciała, śmiercią całej dogorywającej jej istoty. Płakała, że nie posłuchała wówczas tych głosów drzew parku.
Ta nagość drażniła ją. Odwróciła głowę, popatrzała dokoła siebie. Gabinet gotowalniany wciąż był tak samo duszny i wonny, cisza w nim panowała, przerywana tylko wbiegającemi frazami walca, niby ostatnie zamierające kręgi na powierzchni wód. Ten słaby, oddalony śmiech rozkoszy zdał się jej strasznem urągowiskiem. Zatkała sobie uszy, by już tego nie słyszeć. Następnie rozejrzała się po przepychu tego gabinetu. Podniosła oczy na namiot różowy, aż do srebrnej korony, w środku której ukazywał się pyzaty amorek, przysposabiający strzałę; zatrzymywała wzrok na meblach, na marmurze tualety, zarzuconym słoikami, utensyliami, których już nie poznawała; przy-