Strona:PL Zola - Odprawa.djvu/299

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nalia rozpasana zwiększała się bardziej jeszcze, stawała szaleńszą i delikatne gałązki waniliowych krzewów i bauhinij wyciągały się w przestrzeń miłośnie jak ramiona niewidzialnych kochanków, pragnących wydłużyć w nieskończoność uścisk namiętny, zebrać weń wszystkie rozkosze rozproszone dokoła. Te nieskończonej długości ramiona zwisały ze znużenia, wiązały się, splatały w spazmie miłosnym, szukały się wzajem, otaczały uściskiem, jak pośród tłumnego bekowiska. Było to jedno olbrzymie bekowisko cieplarni, tego kącika dziewiczego lasu, gdzie płonęła zieleń i rozkwitały zwrotnikowe krzewy.
Maksym i Renata, o spaczonych, pogwałconych zmysłach, czuli jak ich porywa z sobą to potężne wesele cieplarni. Ziemia poprzez niedźwiedzią skórę paliła im grzbiety a z wysokości palm padały na nich krople żaru. Soki, co uchodziły z wnętrza drzew przenikały ich nawskróś, dawały im pragnienia szalone natychmiastowego rozrostu, olbrzymiego jakiegoś odtwarzania. I oni łączyli się z tem bekowiskiem cieplarni. Wówczas to, pośród tego bladego odbłysku, oślepiały ich jakieś wizye, oszołomiały; wizye, w których uczestniczyli jako świadkowie, wizye miłości drzew palmowych i paproci; liście nabierały jakichś kształtów zmięszanych i zagadkowych, które ich żądze przyoblekały w wyraźne obrazy zmysłowych rozkoszy; szepty, stłumione jakieś głosy, omdlewające okrzyki dobiegały ich z ciemnych grup krzewów, westchnienia eksta-