Strona:PL Zola - Odprawa.djvu/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kominka, zatopiona w swem całodniowem marzeniu, z głową pełną cyfr tańcujących, słysząc z oddali głosy Saccarda i pani Sydonii, dowodzące coś, ofiarujące jej znaczne sumy takim tonem jak komornik wystawia na, licytacyę ruchomości. Czuła na szyi brutalny pocałunek męża a skoro się odwróciła widziała u nóg swych faktorkę w czarnej sukni, z twarzą obwisłą, jak przemawiała do niej namiętnie, sławiąc jej piękność, błagając o miłosną schadzkę, w pozie kochanka, którego cierpliwość już się wyczerpała. Wizya ta wywoływała uśmiech na jej usta. Gorąco w pokoju stawało się z każdą chwilą coraz więcej dławiące. I ten strach młodej kobiety, dziwaczne jej marzenia, był to poprostu półsen, sen sztuczny, w głębi którego wciąż ukazywał jej się ów gabinecik na bulwarze i szeroka otomana, na którą wczoraj padła na kolana.
Nie czuła się już cierpiącą. Ilekroć otworzyła powieki przesuwał się przed nią Maksym w różowym blasku kominka.
Nazajutrz na balu w ministeryum, piękna pani Saccard była nieporównaną, czarowną. Worms przyjął zaliczkę piędziesięciu tysięcy franków; wychodziła z tych pieniężnych kłopotów z uśmiechem rekonwalescentki. Kiedy przechodziła salony w długiej sukni z różowej miękiej materyi z niezmiernym trenem à la Louis XIV, obramowanym szerokiemi białemi koronkami, powstał szmer ogólny uwielbienia; mężczyźni potrącali się, aby się jej przyjrzeć lepiej. A bliżsi znajomi pochylali się