Strona:PL Zola - Odprawa.djvu/249

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przyjeżdżali z parku Monceau, naprzeciw siebie. Nie mieli sobie ani słówka do powiedzenia. Powóz pełen był nieprzeniknionej ciemności a i cygaro Maksyma teraz już nie błyszczało nawet swym czerwonym punkcikiem, odbłyskiem różowej łuny. Młody człowiek znowu zatopiony był w spódnicach, „których miał już po same oczy“ i doznawał dziwnej przykrości w obec tych cieniów, tego milczęnia, tej niemej kobiety, której szeroko rozwarte oczy, wpatrzone w noc ciemną, czuł obok siebie. Aby jakoś mniej głupio w obec niej wyglądać, poszukał jej dłoni a ująwszy ją w swoje, doznał pewnej ulgi, uznał sytuację za znośną. Ręka ta nie usuwała się, mięka i snać rozmarzona.
Dorożka toczyła się placem Magdaleny. Renata myślała, że przecież nie była winną. Nie pragnęła kazirodztwa. A im więcej zstępowała w głąb swej duszy, tem więcej wydawała się sobie niewinną; w pierwszych chwilach ekscentrycznej swej wyprawy, podczas ukradkowego wymykania się przez park Monceau, u Blanki Müller, na bulwarze, nawet tam w gabinecie, nic podobnego nie przyszło jej na myśl. Dla czego więc upadła na Kolana na poręcz otomany? Nie wiedziała już tego. Z pewnością myśl taka nie postała jej ani na sekundę w głowie. Byłaby ją odtrąciła z gniewem. Ot, śmiała się tylko, bawiła, nic więcej. I odnajdowała w turkocie powozu jeden ton tej ogłuszającej orkiestry bulwarów, ten ciągły ruch uliczny mężczyzn i kobiet i palące jej oczy linie świateł.