Strona:PL Zola - Odprawa.djvu/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Skoro weszli na antresolę, napotkali garsona z miną poważną, który cofnął się do ściany, aby ich przepuścić.
— Karolu — przemówił doń Maksym — ty nas obsłużysz, nieprawdaż?... Daj nam biały salonik.
Karol skłonił się głęboko, zawrócił i otworzył drzwi jednego z gabinetów. Gaz był tu skręcony. Renacie zdało się, że wchodzi w półświatło jakiegoś podejrzanego a uroczego miejsca.
Bezprzestanny turkot powozów wnikał tu przez otwarte szeroko okno a na suficie w odblasku kawiarni na dole przesuwały się pośpiesznie cienie przechodniów. Jednem dotknięciem palca jednak garson rozjaśnił gaz. Cienie sufitu zniknęły, gabinet napełnił się jaskrawem światłem, które padło w całej pełni na głowę kobiety. Odsunęła już w tył kapturek domina. Drobne loczki rozrzuciły się cokolwiek w dorożce, ale niebieska wstążka nie poruszyła się, była na swojem miejscu. Poczęła przechadzać się, zażenowana sposobem, w jaki przyglądał się jej Karol; mrużył on tak jakoś dziwnie oczy, przymykał powieki, jak gdyby mówił sobie w duchu: „To taka, której nie znam jeszcze“.
— Cóż mam podać panu? — spytał głośno.
Maksym zwrócił się do Renaty.
— Możeby kolacyę pana Saffré, nieprawdaż? — rzekł — ostrygi, kuropatwę...
A widząc, że młody człowiek się uśmiecha, Karol naśladował go dyskretnie.