Strona:PL Zola - Odprawa.djvu/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Chyba, że chciałabyś przejechać się trochę po bulwarach — odpowiedział Maksym.
Zgodziła się. Ta pohulanka ciekawej wszystkiego kobiety jakoś nieosobliwie jej wypadła i żal ją ogarniał na myśl, że ma już tak prędko powrócić do siebie, uboższa tylko o jedno złudzenie z nabytkiem poczynającej się migreny. Długo wyobrażała sobie, że taki bal aktorek musi być szalenie zabawnym. Jak to bywa czasami w ostatnich dniach października, zdawało się, że wiosna powraca; noc była ciepła, jak w maju a lekki, chłodny powiew, od czasu do czasu przebiegający, był jednym więcej urokiem, orzeźwiając powietrze. Renata wychyliła głowę przez okno karetki, milcząca, przypatrując się kawiarniom i restauracyom, których nieskończony szereg przesuwał się przed jej oczyma, temu ruchliwemu tłumowi przechodniów, co się snuł po trotuarach.
Spoważniała nagle, zatopiona snać w tych nieujętych pragnieniach, któremi napełnione są zazwyczaj marzenia kobiet. Ten chodnik szeroki, który zamiatały suknie ulicznic i po którym rozlegały się kroki męzkich butów dziwnie jakoś poufale, ten asfalt szary, po którym, jak się jej zdawało, snuł się pościg za przyjemnością, za łatwemi miłostkami, budził w niej uśpione pożądania, kazał zapominać o tym idyotycznym balu, który opuszczała i dozwalał zajrzeć w świat innych jakichś, odmiennego smaku rozkoszy. W oknach gabinetów Brébanta spostrzegła cienie kobiet na białem