Strona:PL Zola - Kartka miłości.djvu/335

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
XXV.

Dwa lata upłynęły odtąd. Pewnego grudniowego poranku mały cmentarz spał wśród wielkiego zimna. Od poprzedzającego dnia śnieg padał; śnieg drobny, gnany wiatrem północnym. Niebo bladło, białe płatki padały lekko jak pióra. Śnieg twardniał powoli i puszek łabędzi pokrył mur terasy. Po za tą białą linią Paryż rysował się na mglistym horyzoncie.
Pani Rambaud modliła się jeszcze, klęcząc na śniegu, przed grobem Joanny. Mąż jej powstał przed chwilą i czekał milcząc. Pobrali się w listopadzie w Marsylji. Pan Rambaud sprzedał był swój dom w Paryżu i teraz bawił tu od trzech dni, dla ukończenia tego interesu. Powozem który czekał na nich na ulicy Reservoirs, mieli zajechać do hotelu po tłomoki i udać się potem na kolej. Helena przybyła tu jedynie po to, by uklęknąć na grobie córki. Klęczała nieruchomie, ze spuszczoną głową, i tak głęboko zamyślona, jak gdyby pod kolanami swemi nie czuła chłodnej ziemi.
Tymczasem wiatr ustał. Pan Rambaud podszedł ku terasie, chcąc zostawić żonę samą ze wspomnieniami jej. Mgła podnosiła się nad dalekiemi okolicami Paryża, który zanurzał się w tym obłoku. U stóp Trocaderu miasto koloru ołowianego zdawało się leżeć umarłe pod ostatniemu płatami powolnie spadającego śniegu. Przy zupełnie nieruchomem powietrzu płaty te blado odbijały od ciemnego