Strona:PL Zola - Kartka miłości.djvu/315

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Drugi tydzień upłynął. Choroba szła swoja drogą i co godzinę zabierała trochę życia Joannie. Nie spieszyła się wcale, niszcząc to wątłe, śliczne stworzenie; nie ominęła ani jednego kroku w bezlitośnym pochodzie swoim, nie darowała biedaczce ani jednej chwili wytchnienia. Joanna przestała plwać krwią, chwilami kaszel ustawał. Taka duszność przygniatała dziecię, że po ciężkim jej oddechu można było poznać, jak wielkie spustoszenie sprawiła choroba w jej słabej piersi.
Było to za wiele na tak słabe siły; oczy księdza i pana Rambaud napełniały się łzami, słuchając tego. Całymi dniami, całemi nocami słychać było za firanką ciężki oddech; biedne stworzenie, które, jak się zdawało, jedno potrącenie zabić powinno było, w pocie czoła pracowało nad zakończeniem swego życia i nie mogło umrzeć. Matka, która goniła ostatkiem sił, nie mogąc znieść dłużej chrapania tego, uciekała do sąsiedniego pokoju i tam głowę o mur opierała. Powoli Joanna odosobniała się od świata. Nie widziała już ludzi, na twarzy miała wyraz rozmarzenia i roztargnienia, jak gdyby żyła już gdzieś zupełnie samotnie. Kiedy osoby, które ją otaczały, chciały ściągnąć jej uwagę i wymieniały nazwiska swoje, chcąc by je poznała, wówczas patrzyła na nie przez chwilę niewzruszenie, bez uśmiechu, a potem odwracała się do muru z miną zmęczoną. Cień jakiś otaczał ją, odchodziła zadąsana, i rozgniewana, jak za owych smutnych dni swoich przystępów zazdrości. Czasami jednak jakiś kaprys budził ją z odrętwienia. Jednego rana zapytała matkę:
— To niedziela, dzisiaj?
— Nie, moje dziecię — odrzekła Helena. Mamy dopiero piątek... Dla czego pytasz o to.
Ale ono zdawało się zapominać, o co pytała. Na trzeci dzień jednak; kiedy Rozalia była w pokoju — rzekła do niej półgłosem: