Strona:PL Zola - Kartka miłości.djvu/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
XV.

Noc zapadała. Z pobladłego nieba, na którem zabłysły pierwsze gwiazdy, cienki popiół zdawał się spadać na miasto i powoli, bezustannie zasypywał je. Wielkie cienie zalewały już wklęsłe przestrzenie; a w głębi horyzontu ukazywał się czarny wał, który pochłaniał resztki dnia, drżące jego promyki, co się na zachód cofały. Poniżej Passy gdzieniegdzie tylko dachy wyraźniej się rysowały
— Co za ciepły wieczór! — szepnęła Helena, siedząc przed oknem, osłabiona ciepłymi wyziewami, które Paryż dosyłał jej aż tutaj.
— Piękna noc dla biednych ludzi — rzekł ksiądz, stojący za nią. — Jesień będzie łagodna.
Tego wtorku Joanna usnęła przy deserze, i matka, widząc ją trochę zmęczoną, położyła do łóżka. Spała już w łóżeczku swojem, a koło stołu pan Rambaud pracował nad poprawieniem zabawki, mechanicznej lalki chodzącej i mówiącej, którą sam darował jej był, a którą ona złamała: miał wielką już wprawę do tego rodzaju robót. Helenie tymczasem zabrakło powietrza, cierpiała od tych ostatnich upałów wrześniowych; otworzyła okno; to morze cieniu, ta przestrzeń czarna, co przed nią leżała, przynosiły jej ulgę. Potrzebując samotności, przysunęła fotel swój do okna; zdziwiła się, usłyszawszy głos księdza za sobą. Mówił dalej powoli:
— Czyś dobrze okryła małą? — Tu, tak wysoko, powietrze jest zawsze świeże.