Strona:PL Zola - Kartka miłości.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
XIV.

W sierpniu ogród doktora Deberle stał się prawdziwą studnią liści. Koło kraty bzy i szczodrzenica pomięszały się z sobą gałęźmi swymi, a pnące się rośliny, bluszcze, przewierścień, powoje wyrzucały latorośla na wszystkie strony, wiązały z sobą, plątały, spadały kaskadą, pięły się aż do wiązów stojących w głębi ogrodu, przebiegłszy drogę do nich po murze; a tam znowu zawisł niby namiot między drzewami, wiązy wzniosły się jak potężne słupy zielonego salonu. Ogródek ten był mały, że najmniejszy kawałek cienia co nań padł, już go zakrywał. W południe słońce tworzyło na środku jedną żółtą plamę, zarysowując okrągły trawnik, po którego dwóch bokach znajdowali się klomby. Koło ganku rósł wielki krzew róży, osypany ogromnmi herbacianemi różami. Wieczorem, kiedy upał ustawał, zapach ich stawał się przenikający, ciepła woń róż napełniała powietrze pod wiązami. Nie mogło być nic przyjemniejszego jak ten kącik pachnący, do którego ciekawe oko sąsiadów przedrzeć się nie mogło, i który budził dalekie wspomnienie dziewiczego lasu, podczas kiedy na ulicy Vineuse katarynka grała polki.
— Pani — mówiła Rozalia każdego dnia dlaczego panienka nie schodzi do ogrodu?... Takby jej przyjemnie było pod drzewami.
Gałęzie jednego z wiązów wdzierały się do kuchni Rozalii. Ręką odrywała liście, uszczęśliwiona tym potężnym bukietem, którego głębi dojrzeć nie mogła. Helena odpowiedziała na to: