Strona:PL Zola - Kartka miłości.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i tak ciężka, że piorun, coby uderzył w miasto i zniszczył je w tej chwili, nie wydałby się tak ważnym wypadkiem. W sercu jej było uczucie oburzenia, dumnego gniewu; łączyły się one jednak z głuchą nieprzezwyciężoną rozkoszą, co ją wstrząsała całą i upajała zarazem. Przemówił, mówił wciąż, uparcie się ukazywał, zawsze z palącemi słowami na ustach: „Kocham cię... ocham cię...“ Słowa te nieprzepartą siłą porwały i uniosły całe jej przeszłe życie jako małżonki i matki.
Pomimo oczu zasłoniętych, czuła tę wielką przestrzeń co się roztaczało pod nią. Słysząc potężny głos miasta; fale życia jego rozbijały się aż do niej i opasywały ją. Hałas, zapach, nawet światło uderzały ją po twarzy, pomimo rąk nerwowo zaciśniętych. Chwilami jasne promyki zdawały się nagle przedzierać przez zamknięte powieki; przy tem świetle zdawało się jej, że widzi pomniki, szczyty wież i kopuły, rysujące się na ni wyraźnem tle marzenia. Nareszcie odjęła ręce, otworzyła oczy, blask ją oślepił. Nieskończone niebo zawisło nad nią; Henryk znikł.
W samej głębi horyzontu widać było tylko ścianę chmur, które się zwaliły tam, jak skały kredowe. Na czystem niebie, mocno błękitnem, szybowały białe obłoki, płynąc lekko, powoli, jak flotyla żagli wiatrem gnanych. Na północ, nad Montmartre, w jednym kącie horyzontu zawisła przejrzysta sieć, nadzwyczaj delikatna, jagdyby matnia z bladego jedwabiu, zaciągnięta na jakiś połów tego spokojnego morza. Ale na zachodzie, w stronę wzgórz Meudon, których Helena nie mogła dojrzeć, resztki ulewy musiały jeszcze zasłaniać słońce, bo Paryż, chociaż pod pogodnem niebem, stał ciemny i mokry, susząc powoli dachy swe. Miasto miało jedną barwę, szaro-niebieski kolor łupku; drzewa rzucały czarne centki na niem; rysowało się jednak bardzo wyraźnie, z ostrymi kantami i tysiącami okien domów swoich, Sekwana miała przyćmiony blask starej sztaby srebra. Po obu jej brzegach dymniki zdawały się być powleczone