Strona:PL Zola - Jak ludzie umierają.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jednego dnia wzbudza w niej szczególną ufność — Jerzy. Przyzywa go tedy skinieniem i szepce:
— Słuchaj-no, masz tutaj klucz od kredensu, wyjmij cukier. Zamkniesz potem uważnie i oddasz mi klucz.
Nazajutrz traci zaufanie do Jerzego, ściga niespokojnemi oczyma każdy jego ruch, jakby się lękała, że lada chwila zobaczy jego rękę, ściągającą do kieszeni biżuterye z kominka. Woła więc tym razem Karola i powierzając z kolei jego pieczy klucze, zleca mu szeptem:
— Zawołasz pokojówkę, dojrzysz, jak będzie wyjmowała z szuflady prześcieradła i sam ją na klucz zamkniesz.
Największą z mąk jej dogorywania jest niemożność dozoru nad domowymi wydatkami. Szaleństwa synów stoją jej ciągle przed oczyma, nie zapomina ani na chwilę, że są próżniacy, obżartuchy, narwańcy i trwoniciele. Dawno już przestała mieć ich za cokolwiek, skoro nie spełnili ani jednego z jej snów i na każdym kroku ranili jej zamiłowanie surowych obyczajów i oszczędności. Lecz miłość macierzyńska bierze w niej jeszcze górę i każe przebaczać. W głębi jej spojrzeń błagalnych wyczytać można zwracającą się do synów prośbę, aby zechcieli wyświadczyć jej tę łaskę i zaczekali aż jej już na świecie nie będzie z opróżnianiem szaf i podziałem majątku. Podział