Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/561

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tu mimowoli rzuciła Klotylda okiem na Drzewo przodków, rozwinięte tuż przy niej.
Tak, wiała z niego groźba, tyle zbrodni, tyle błota, wśród tylu łez i wśród takiej dobroci cierpiącej! Taka mięszanina nadzwyczajna przymiotów świetnych i jak najgorszych, ludzkość w pomniejszeniu ze wszystkiemi właściwościami, oraz walkami wszystkiemi! Trzeba było się doprawdy zapytać siebie samej, czy nie lepiej stałoby się, gdyby piorun wymiótł całe to gniazdo zepsute i marne.
I po tylu Rougonach strasznych, po tylu wstrętnych Macquartach urodził się jeszcze jeden! Życie, dbałe jedynie o przedłużenie gatunku, nie zawahało się tworzyć dalej jednego więcej. Szło ono całkiem prosto do celu, stosując się do własnych praw, nie dbając o hypotezy, wciąż niezmordowanie pracując. Nawet odważając się na wytwarzanie potworów, musiało rodzić nowe istoty, choćby to byli waryaci i chorzy, boć ostatecznie pewnego białego poranku muszą się pojawić i zdrowi i mądrzy.
Zycie, życie, które się toczy, wciąż wijąc dalej nić swoją i rozpoczynając na nowo, ku celowi nieznanemu! Życie, w którem się kąpiemy, życie, pełne sprzeczności, zawsze ruchliwe i niezmierzone, niby morze bez granic!
Serce Klotyldy przepełniała radość matczyna, z powodu, że małe, łakome usteczka wciąż jeszcze piły. Radość owa równała się modlitwie i błaganiu. Dziecku nieznanemu tak, jak bogu nieznanemu!
Oby tylko nie był Antychrystem, demonem niszczycielem, bestyą zapowiadaną, która pochłonęłaby ziemię, skalaną żądzami nieczystemi.