Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/442

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Mój Boże: a więc to prawda, że nie będą już nadal mieszkali wspólnie pod jednym dachem!
I posłyszeli wówczas gwizd wiatru, straszliwego wiatru, który groził rozerwaniem całego domu.
Ileż to razy, w owym ostatnim dniu, podchodzili razem do okna, przyciągani przez burzę, życząc sobie w duchu, by zniszczyła ona świat cały. A podczas tych podrygów mistrala, słońce nie przestawało świecić, a niebo ustawicznie było błękitnem; ów błękit nieba atoli wpadał już w siność, przybrudzoną kurzem i pyłem i słońce złociste pobladło niby od dreszczu gorączkowego.
I spoglądali na białe, olbrzymie tumany piasku, które zdała zrywały się na drogach; na drzewa, uginające się pod naporem wiatru, z rozrzuconemi gałęziami, wyglądające tak, jak gdyby uciekały w jednym i tymsamym kierunku, jednym i tymsamym galopem; na całą okolicę wyschniętą, wyczerpaną poprostu i zatrutą tą gwałtownością nieustającego ani na chwilę wiatru, który wciąż szalał bez końca, hucząc niby uderzenie piorunu.
Gałęzie się łamały, znikały gdzieś w dali; dachy wzlatywały w górę, a potem znikały tak szybko bez śladu nawet, iż ich nie można było odnaleść.
Dlaczego mistral nie zabrał ich obojga razem, nie przerzucił o setki mil, w kraje nieznane, gdzie byliby szczęśliwi?
Kufry już zapakowano; wówczas doktór chciał odemknąć jedną okiennicę, którą wiatr oderwał z haczyka i przymknął; przez na wpół atoli otwarte okno powstał