Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/388

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przybici, skrępowani, wmawiając sobie, iż są parą biedaków, którzy powinni zajmować jak najmniej miejsca i przesuwać się skromnie wzdłuż murów kamienic.
Ulice, zalane upalnemi promieniami słońca, świeciły niemal całkowitą pustką.
Tu i owdzie tylko zbyt natrętne spojrzenie zaczynało ich krępować; to też wcale nie spieszyli się z rozpoczęciem odwiedzin, ponieważ serca w piersiach ściskały się z żalu wielkiego.
Pascal chciał rozpocząć swe wizyty od dawnego, byłego urzędnika, którego przed laty leczył na ból w krzyżu.
Wszedł tam, zostawiwszy Klotyldę na dworze; usiadła ona na jednej z ławek alei Sauvaire.
Ale zaraz doznał ulgi wielkiej, kiedy urzędnik, uprzedzając jego prośbę i nie dopuszczając go do słowa, wyjaśnił mu natychmiast, iż odbiera swoją pensyą dopiero w październiku i wtenczas zapłaci dług co do centyma.
Inaczej sprawa poszła u pewnej staruszki bogatej, liczącej lat siedmdziesiąt, sparaliżowanej: owa dama była obrażoną, że doktór przysłał rachunek za pośrednictwem służącej, która wcale nie była grzeczną; wobec tego doktór, chcąc ją uspokoić, nie tylko pośpieszył przeprosić ją jak najsolenniej, lecz i zostawił jej do zapłaty taki termin, jaki się jej tylko podobało.
Potem wdrapał się aż na trzecie piętro do pewnego urzędnika podatkowego. Ten był jeszcze i chory i tak biedny, jak on sam; doktór przeto nawet nie odważył się wyjawić celu swoich odwiedzin.