Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/342

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

A właśnie w tej chwili użalała się ona głosem słodkawym:
— I to także, czy było rozsądnie w jego wieku, tak uporczywie hołdować życiu samotnemu? Boć żył sam, niby wilczysko! Gdybyż przynajmniej trzymał sobie służącę.
Wówczas więc doktór przemówił, nawet nie zdając sobie sprawy z własnego czynu; nakłaniał go do tego wprost instynkt nieświadomy; sam się zmięszał, gdy usłyszał własne słowa.
— Ależ, matko, przecież ty tam byłaś? Dlaczego nie stłumiłaś na nim ognia?
Stara pani Rougon zbladła straszliwie. Jak jej syn mógł się o wszystkiem dowiedzieć? Otworzywszy usta, patrzyła na niego osłupiała; równocześnie zaś i Klotylda zbladła tak, jak ona, przekonawszy się teraz naocznie o zbrodni, całkowicie już jawnej.
Owo milczenie, które niby piorun zjawiło się wśród matki, syna i wnuczki, było jak najjawniejszem wyznaniem, owo milczenie, siejące w około dreszcze, milczenie, ktorem niby kamieniem grobowem przywalają te lub owe rodziny swe straszne tragedye domowe.
Obie kobiety nie umiały wybrnąć z kłopotu.
Doktór, już dostatecznie zmartwiony tem, iż wogóle przemówił, on, który zazwyczaj tak troskliwie unikał wszelkich drażniących, a niepotrzebnych wyjaśnień, starał się usilnie jakimkolwiek sposobem złagodzić swój wykrzyknik, kiedy nagle nowa katastrofa uratowała ich od tego straszliwego zakłopotania.