Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/292

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Była to godzina dziesiąta rano.
Pascal, zachwycony oddawna usunięciem się matki, na szczęście wyszedł z domu i od godziny już biegał po mieście, szukając starej sprzączki srebrnej, której potrzebował do obmyślanego przez siebie paska.
To też Felicyta wpadła z góry na Klotyldę właśnie w chwili, gdy ta kończyła się ubierać, jeszcze w półkoszulce; ręce odsłonięte, włosy roztargane, wesołą będąc i świeżą niby róża.
Pierwsze starcie się było dosyć gwałtowne. Staruszka wytrząsnęła z serca wszystko, co jej doskwierało, oburzała się, z uniesieniem mówiła o religii i o moralności. Wreszcie zakończyła tak:
— Powiedz mi, dlaczego dopuściliście się tego strasznego występku, który musi być obrzydliwym Bogu i ludziom?
Młoda kobieta słuchała jej z uśmiechem wprawdzie, lecz ani na chwilę nie zapominając o należnym szacunku.
— Ależ, babko droga, dlatego, że się nam tak podobało. Czy nie byliśmy zupełnie wolni? Przecież nie zaciągnęliśmy poprzednio żadnych zobowiązań, względem nikogo, ale to nikogo.
— Jakto, nie mieliście więc żadnych obowiązków? A względem mnie! A względem całej rodziny! Przecież to dzięki wam wzięto nas znowu na języki, a bądź przekonaną, że nie sprawia mi to przyjemności najmniejszej.
Nagle jednak gniew jej cichnąć zaczął.
Patrząc na wnuczkę, uznała, iż jest to prześliczne, godne podziwu stworzenie. W głębi duszy to, co się