Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/262

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w posiadanie zupełne; ten znowu obejmował ją i pocałunkami płomiennemi obsypywał za to, że dzięki niej odrodził się w nim na nowo mężczyzna, chociaż ona tego dokładnie nigdy nie umiałaby zrozumieć..
Pascal i Klotylda, uniesieni szałem, potem oszołomieni rozkoszą, szalenie uradowani, tryumfujący nawet, długo, bardzo długo pozostali tak ze sobą razem. Noc owa odznaczała się pogodą i ciszą rozkoszną, spokój tedy błogi, a niewypowiedziany rozlewał się dokoła. Ta pogoda, ta cisza, ten spokój były tylko jeszcze jednym nowym czynnikiem, podniecającym ich wzajemną czułość. Godziny, długie godziny płynęły tak wśród wzajemnego szczęścia, które wypływało z ich radości.
Wreszcie Klotylda pierwsza przerwała ową ciszę, po chwili jakiejś szepcząc Pascalowi do ucha głosem pieszczotliwym te wyrazy długie i niby ustawicznie brzmiące:
— Mistrzu!.. ach! mój mistrzu, mistrzu!
I ten jeden, jedyny wyraz, który lubiła tak często wymawiać, teraz znowu przybrał znaczenie odmienne, głębsze, rozszerzył się niejako i przedłużył, zatoczył co do treści krąg szerszy, wyrażał poprostu bezgraniczne oddanie się jemu całej jej istoty, ciała, ducha, myśli... Powtarzała go z rodzajem nadziemskiej wdzięczności, zupełnie tak, jak kobieta, która rozumiejąc, poddała się dobrowolnie. Czyż to wszystko zresztą nie było zwycięstwem nad mistycyzmem, uznaniem życia rzeczywistego, tryumfem życia dzięki miłości, która wydobyła się na wierzch i zdołała się nasycić?..