Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/23

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Felicyta, całując ją w czoło, zaczęła śmiać się wesoło.
— Och! słońce jest moim przyjacielem.
I zaraz potem drepcząc szybko drobnemi krokami, pobiegła otworzyć połowę jednej okiennicy.
— Trzeba choć trochę otworzyć! W takich ciemnościach smutek musi ogarnąć człowieka... U siebie wpuszczam słońce wszystkiemi oknami.
Dzięki uchyleniu okiennicy wpadł teraz do pokoju potok iskrzącego się światła, snop promieni świetlnych i migocących. I można było dojrzeć pod niebem błękitnem, lecz rozognionem zarazem, szmat ziemi pustej i wypalonej, niby pogrążonej we śnie czy obumarłej pod nawałem słonecznego żaru; następnie po prawej ręce, ponad dachy czerwone, strzelała w górę dzwonnica świętego Saturnina, wieża złocona, o rysach ostrych, połyskujących wśród oślepiającej powodzi światła.
— Tak jest — ciągnęła Felicyta — idę zaraz dalej do Tulettes, chciałam tedy dowiedzieć się, czy niema u was Karola, bobym go z sobą zabrała. Lecz widzę, że go niema. No, to wezmę go kiedyindziej.
Podczas gdy w taki sposób upozorować chciała swoje odwiedziny, oczy jej ustawicznie myszkowały po całym pokoju. Zresztą urwawszy na tym punkcie, zaraz zaczęła mówić o synu Pascalu, gdyż i do jej uszów dobiegł prawidłowy stuk tłuczka, ani na chwilę nie milknący w sąsiednim pokoju.
— Ach, jest jeszcze w swej kuchni djabelskiej! Nie przeszkadzajcie mu, nie potrzebuję się z nim widzieć.
Martyna, po raz trzeci zabrawszy się do swego fotelu, potrząsnęła głową na znak, iż bynajmniej nie żywi