Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pascal uchylił głowy.
— Moja mamo, po namyśle przebaczysz mi z pewnością wszelką.
Tego dnia Felicyta już nie umiała nad sobą zapanować; spotkawszy tedy Martynę u drzwi domu, tuż przed jaworami, ulżyła sobie głośnemi narzekaniami, nie wiedząc, iż Pascal słyszał wszystko, ponieważ zaraz potem poszedł do swego pokoju, gdzie okna były pootwierane. Nie kryła gniewu ani trochę i posunęła się tak daleko, że poprzysięgła sobie zdobyć papiery i zniszczyć je, skoro nie chce dobrowolnie uczynić tej ofiary. Doktora przecież snajbardziej zranił sposób, jakim Martyna ją uspakaja, sposób, wyrażający nie tylko współczucie, lecz i zgodę zupełną. Widocznie była tutaj wspólniczką Felicyty, powtarzała jej bowiem, iż trzeba czekać i nie śpieszyć się zbyt gwałtownie, ponieważ i panienka i ona już przysięgły poprowadzić pana tam, gdzie było potrzeba, nie pozostawiając mu ani jednej godziny spokoju. Tak, poprzysięgły, że pogodzą go z Panem Bogiem, ponieważ to rzecz niemożliwa, by taki święty człowiek, jak pan, żył bez religii. I tu głosy obu kobiet, stłumione, zmieniły się w szept, w szept cichy, w mruczenie plotkarskie lub spiskowe; od czasu do czasu dolatywały tylko słowa niezrozumiałe, jakieś rozkazy, wydawane przez matkę, obietnice, składane przez Martynę, słowem zamach na jego wolność osobistą. Gdy wreszcie matka oddaliła się swym krokiem lekkim, kołysząc się w kibici, niby młoda dziewczyna, Pascal spostrzegł, iż cała jej postawa wyraża wielkie zadowolenie.