Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nika. Dni następnych działo się coraz gorzej. Klotylda się unosiła i wracała coraz później, całą godzinę jeszcze spędzając na modlitwie w ciemnym kącie jednej z kaplic. Potem niemal już nie wychodziła z kościoła, a powracała złamana z oczyma połyskującemi, jak u jasnowidzącej; gorące słowa kapucyna wstrząsały nią do głębi. Tylko gniew i pogardę żywiła, na pozór, do ludzi i do świata całego.
Pascal, silnie tem wszystkiem zaniepokojony, chciał się rozmówić z Martyną. Zeszedł tedy na dół pewnego ranka o wczesnej godzinie właśnie w chwili, gdy ta ostatnia zamiatała jadalnią.
— Wiecie o tem, iż wam pozostawiam swobodę zupełną, Klotyldzie i tobie; możecie chodzić do kościoła, ile razy się wam tylko podoba. Nie chciałbym nigdy wywierać nacisku na niczyje sumienie... Lecz nie życzę też sobie, aby panienka zachorowała przez ciebie, Martyno.
Służąca, ani na sekundę nie przestając zamiatać, odezwała się posępnie.
— Chorymi są, być może, właśnie ci, którym się zdaje, że są zdrowi.
A powiedziała owe słowa z taką siłą przekonania, że Pascal musiał się uśmiechnąć.
— Tak jest; to ja, ja posiadam umysł nierozwinięty, który wy pragniecie oświecić i nawrócić, podczas gdy wam znowu nie brakuje ani zdrowia dobrego, ani mądrości niepodzielnej... Martyno, rozgniewam się, jeżeli nie zaprzestaniesz męczyć i mnie i siebie samą.
Wypowiedział te słowa głosem tak zrozpaczonym, oraz tak szorstkim, że służąca nagle zatrzymawszy się,