Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

miałyby im przywrócić hartu ducha, tudzież woli, naprawiając szczerby, powstałe w odpowiednim organie? Był tedy czas przelotny, kiedy doktór chciał zacząć robić doświadczenia z swem lekarstwem na starej prababce; potem atoli zjawiły się pewne skrupuły i wahanie, jakiś rodzaj obawy przed świętokradztwem; zresztą uprzytomnił sobie również, że obłąkanie w tych latach podeszłych musi już być ruiną zupełną i niepodobną do naprawienia. Wybrał więc sobie innego pacyenta za objekt swych doświadczeń, kapelusznika Sarteura, który już od roku przebywał w Schronieniu, zamknięty na własną prośbę; bał się bowiem, pozostając na wolności, popełnić zbrodnię.
Podczas ataków owładała nim taka chęć mordowania, że rzucałby się na przechodniów. Mały, silny brunet; czoło niskie, tudzież cofnięte w tył; twarz w kształcie dzioba ptasiego, z wielkim nosem i bardzo krótkim podbródkiem; miał on jeszcze na dobitek policzek lewy daleko grubszy, aniżeli prawy. I w samej rzeczy doktór otrzymał wyniki zdumiewające, lecząc owego maniaka, który przynajmniej już od miesiąca nie miał zwykłego napadu. Dozorczyni na zapytanie właśnie odpowiedziała, że Sarteur uspokojony przychodził coraz bardziej do zdrowia.
— Słyszysz, Klotyldo! — krzyknął Pascal, upojony radością. — Nie mam już czasu pójść do niego dzisiejszego wieczora, lecz przyjdziemy tutaj jutro. Jutro bowiem przypadają zwykłe moje wizyty... Ach, jak nie wahałbym się ani chwili, gdyby ona była jeszcze młodą...