Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wejdźcie, wejdźcie! — zachęcał Macquart. — Niema żadnego niebezpieczeństwa; chora jest nader spokojną!
Prababka Adelajda Fouque, którą wszystkie wnuczęta, cały ród, z niej powstały, nazywał przezwiskiem pieszczotliwem ciotki Didy, nawet nie zwróciła głowy na hałas, spowodowany pojawieniem się tylu osób. Już od młodości wyprowadzały ją z równowagi napady histeryczne. Żywego usposobienia, kochająca namiętnie, prześladowana katastrofami, dożyła w ten sposób sędziwego wieku lat ośmdziesięciu trzech, gdy wtem boleść straszliwa, przeraźliwy cios moralny, rzucił ją w objęcia obłędu.
Od owej chwili, od lat dwudziestu jeden wszelkie objawy inteligencyi u niej zanikły; była to nagła niemoc, której niepodobna już było usunąć. Obecnie, mimo stu czterech lat, wciąż jeszcze pozostawała przy życiu, zapomniana niejako, obłąkana łagodnie, podczas gdy mózg skosniał, skutkiem czego pomięszanie zmysłów utrwaliło się, bynajmniej nie sprowadzając śmierci. Przez ów przeciąg czasu jednak dołączyła się do tego i zgrzybiałość, która zwolna skazała muszkuły na wyschnięcie. Ciało jej wyglądało niby wiekiem zjedzone; sama jedynie skóra pokrywała kości do tego stopnia, że trzeba ją było zanosić na łóżko i fotel. I ów szkielet żółty, wyschły tak, jak drzewo stuletnie, na którem również tylko kora zostaje, trzymał się przecież prosto, oparty o grzbiet fotelu. Tylko oczy Adelajdy płonęły ogniem żywym, osadzone w długiem, szczupłem obliczu. Ustawicznie patrzyła na Karolka.