Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cych się węgli. Oddawna już zwyczajną wódkę pił duszkiem jak wodę źródlaną; jeszcze tylko spirytus, witryolejem nasycony, łaskotał jego gardło przepalone; pił go też w takich ilościach, że ten ostatni wsiąkał w pory ciała, napełniał je całe, tak, iż równało się ono gąbce, umoczonej w spirytusie. Alkohol formalnie z niego kapał.
Ilekroć razy się odezwał, wiatr niósł od niego, z jego ust wyziewy alkoholowe. Bezwątpienia, tak jest, chwat z wuja! — odezwał się Pascal zdziwiony. — A ponieważ wuj nie posługiwał się w tym celu żadnemi środkami sztucznemi, przeto ma teraz zupełne prawo z nas żartować. Widzi wuj, ja boję się tylko jednego wypadku. Oto pewnego dnia zapalając fajkę, może wuj zapalić siebie samego niby wazę tęgiego ponczu.
Macquart, któremu ten żart podchlebił, zaczął śmiać się hałaśliwie.
— Pokpiwaj sobie, pokpiwaj, mój mały! Szklanka koniaku więcej warta, niż wszystkie twoje lekarstwa obrzydliwe... No, a teraz wszyscy napijecie się, hę? ażebyście wiedzieli, że wuj umie was przyjąć. Co do mnie, kpię sobie z wszelkich plotek. Mam zboże, mam oliwki, mam migdały i wino, mam tyle ziemi, ile ma każdy pan. Latem palę sobie fajeczkę w cieniu własnych morw; podczas zimy, oto idę palić ją tam pod murem na słońcu. Hę? za takiego wuja, jak ja, wcale niepotrzeba się rumienić!.. Klotyldo, mam i syrop, jeżeli sobie życzysz. Ty, Felicyto droga, wiem — wolisz nad wszystko anizetkę. U mnie wszystko się znajdzie, powiadam wam, nie brakuje niczego.