Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tutaj właśnie wuj palił zazwyczaj fajeczkę letnią porą. W oczekiwaniu na powóz, podszedł dalej i usiadł na brzegu tarasu, prostując się, choć i tak już był wysoki. Bluza błękitna, czysta, dobrze uwydatniała jego stan długi. Na głowie miał wiecznie tę samą czapkę futrzaną, którą już nosił z roku na rok.
Skoro tylko poznał, kto do niego przyjeżdża, zaczął się przekomarzać z głośnym śmiechem:
— Patrzcie, patrzcie, co to za towarzystwo wspaniałe!.. Bardzo jesteście łaskawi, powinniście teraz odpocząć i posilić się.
Osoba Maksyma przecież widocznie go rozciekawiła. Kto to mógłby być? Pocóż ten znowu do niego przyjechał? Gdy mu go przedstawiono, a zarazem zaczęto wyjaśniać bliżej, kto to jest, by sobie go przypomniał, wśród zawiłych stosunków powinowactwa i pokrewiestwńa, przerwał natychmiast wszelkie komentarze:
— Ojciec Karolka, wiem, wiem!.. Syn mojego siostrzeńca Saccarda, tam do licha! ten sam zapewne, który się tak bogato ożenił, a żona mu umarła...
I wpijał się formalnie oczyma w Maksyma, czując się szczęśliwym na widok, iż ten ostatni w trzydziestym drugim roku życia ma już zmarszczki i mnóstwo siwych włosów na głowie, oraz w brodzie.
— Pal sześć! — dodał — starzejemy się wszyscy. Co do mnie wprawdzie, nie mogę się skarżyć; czuję się jeszcze wcale silnym.
Upajał się tedy samym sobą, prostując się z zadowoleniem; twarz jego wyglądała niby ugotowana, była zaogniona cała i zaczerwieniona na podobieństwo żarzą-