Strona:PL Zenon Przesmycki - Z czary młodości.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Z maczugą w ręku za olbrzymim dzikiem,
Tam znów ze strasznym, nieczłowieczym rykiem
Staje do walki z gorylem... Z rozpaczy,
Myśląc, że Bóg my nigdy nie przebaczy,
Rzucił się w bój ten, co wrzał bez przestanku
Wokoło niego...

*

Jednego poranku
Powracał z lasu łupem obciążony,
Ale smutniejszy i cichszy, niż kiedy.
Szedł przez polankę leśną. Drzew korony
Szumiały cicho... Wszystkie nędze, biedy,
Jakie przecierpiał, w myśli mu stawały...
Jakże dalekim był dziś od tej chwały,
Jaką obiecał mu Bóg przy stworzeniu!....
Usiadł pod drzewem. — Czekając świtania,
Ziemia tonęła w jakimś wonnym cieniu:
Na mchach łzy rosy, widnokrąg zasłania
Lekka mgła biała... Coś się już rumieni,
Coś się porusza, rozjaśnia w przestrzeni...
Wtem trysła smuga złota i w tysiące
Blasków rozbiła się w rosie, na szczytach
Drzew i w załomach skalnych. Wzeszło słońce.
Setki skrzydlaczy już toną w błękitach,
Śpiewają, ważą się... Las cały śpiewa,
Szumią potoki, zarośla i drzewa,