Ta strona została przepisana.
VI.
Ranek był cichy, jasny; na zachodzie
Ostatnie gwiazdy bladły, gasły, mdlały,
A w lazurowej Adrjatyku wodzie
Już pierwsze świtu złociły się strzały,
Gdy się zbudziłem z tej omartwiałości.
Patrzę, — nademną — ona, w szacie białej,
A taki smutek na jej twarzy gości,
Jak u tych, co się już na wieki z dolą
Szczęsną rozstali, a twarz jej — miłości
Takiej owiana słodką aureolą,
Jaką snadź w niebie czuć mogą anieli, —
»Francesco moja!« — »A więc tyś Paolo,
»A nie Lanciotto... Już mi powiedzieli,
Kiedym się rankiem porwała strwożona,
Widząc obcego, co łoże me dzieli.
»Tamten — zły człowiek — drwił ze mnie: Cóż? Żona
Jakoś nieswoja... — I śmiał się szatańsko!
O, jam nie jego! Jam błogosławiona