Strona:PL Wells - Kraina ślepców (zbiór).pdf/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ca i w jednej chwili jakgdyby odtajały nam języki, poczęliśmy raźno niemi obracać.
Miałem ze sobą jedną czy dwie rzeczy, których nie pokazałem turystom w schronisku, podobnie nie trudziłem się wyjaśnianiem, czemu zabieram pięciu tragarzy dla noszenia ładunku, któremu podołałoby bez mała dwóch. Ale, kiedyśmy doszli do lodowca, pokazałem, co potrafię, i wyciągnąłem mocny, sznurkowy hamak dla matki. Ułożyliśmy ją wygodnie, zaszyliśmy kilkoma ściegami w kołdrę wełnianą, poczem uwiązaliśmy się wszyscy liną: przewodnicy — na końcu i na początku pochodu, ja — przedostatni, a mama — wśrodku, niesiona przez gwóch tragarzy. Przetknąłem swój kij alpejski przez dwa otwory, które zrobiłem w kurtce pod plecakiem, tak, że ciało moje przybrało kształt litery „T“; w ten sposób, wpadając do rozpadliny, co mi się przytrafiało zawsze i wszędzie, opierałem się kijem o brzegi i wydostawałem się na zewnątrz z łatwością, gdy naciągnięto linę. Tak więc szliśmy wgórę bez przygód, jeżeli nie liczyć jednego czy dwóch guzów, które pobudziły tylko mamę do śmiechu.
Doszliśmy wreszcie do stromej skały, wymagającej poważniejszego namysłu. Trawersowaliśmy z gzymsów na półki skalne, jak się dało, i tutaj mateczka okazała się prawdziwym darem bożym. Przerzuciwszy ją przez większą szczelinę — zapomniałem jak to się nazywa — która się tworzy między lodowcem i skałą, rozpakowaliśmy mamę z pledów.
Kiedyśmy podchodzili do nowej półki, leżącej nie dalej, niż o osiem stóp od tej, na którejśmy stali, dwaj przewodnicy podrzucili mateczkę do góry (tak była lekka). Stojąc już mocno na tamtym gzymsie, mateczka podawała nogę następnemu, który chwytał za nią i wciągał się do góry. W rezul-