Strona:PL Wassermann Jakób - Ewa.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ogarnął mnie jakiś straszny skurcz, gdy świnia kwiczała. Przez kilka godzin leżałem sztywny, jak kij. Rodzice przerazili się, gdyż przypadłości takich nie miałem dotąd. Pamiętasz pan zapewne, w jaki sposób usiłowałeś dodać mi otuchy, czy zawstydzić. Wszedłeś pan w kałużę krwi i łupałeś nogami, tak że krew tryskała wysoko. Mój głuchoniemy brat zauważył, że to zwiększa jeszcze moje podniecenie. Jął bełkotać i wzniósł prosząco ręce ku panu. Tymczasem matka wybiegła z domu. Pan wówczas uderzyłeś Dytrycha pięścią w twarz.
— To prawda! Uderzyłem go pięścią w twarz! — przyznał Krystjan i pobladł.
— A z jakiegóż powodu? Dlaczego biłeś go pan? Od tego czasu nie zetknęliśmy się już nigdy. Widywaliśmy się zdaleka, to znaczy ja widywałem pana, pan mnie nie. Byłeś pan zbyt wytworny i zawsze towarzyszył panu, pański Anglik na przechadzkach. Czemu uderzyłeś pan Dytrycha? Czcił on pana wszakże potajemnie, biegał wszędzie za panem, nieprawdaż? Nieraz śmialiśmy się z tego obaj. Od tego dnia zaszła w nim i to wyraźna zmiana.
— Przypuszczam, żem go nienawidził! — odparł zadumany Krystjan. — Nienawidziłem go dlatego, że nie słyszał i nie mówił. Uważałem to za złośliwość.
— Dziwne. Za złośliwość uważałeś pan to? Dziwna rzecz.
Umilkli obaj. Krystjan dotknął kapelusza i zabierał się iść. Voss oparł łokcie o deskę okienną, wychylił się i powiedział:
— Czytałem w dzienniku, że pan kupił djament za przeszło pół miljona marek. Czy to prawda?
— Tak, to prawda! — odrzekł.