Strona:PL Wassermann Jakób - Ewa.djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

warła usta do krzyku. Ale poznawszy intruza opadła na poduszki z westchnieniem ulgi.
Oczy jej nabrały znowu wyrazu buntowniczego, a reszta twarzy przymusowej uległości. Przycupnęła, nie wiedząc co znaczą te odwiedziny i dumała zdziwiona wielce. Nakryła się kołdrą aż po brodę, uśmiechnięta, niepewna.
Krystjan poszukał oczyma bezwiednie jaskrawo czerwonej wstążki z wenecką broszką. Odzież jej zwisała bezładnie z krzesła, a skórzany kapelusz leżał na stole.
— Czemuż pan stoi? — spytała chrypliwie. — Proszę siadać.
Znowu, jak nocy ubiegłej wprawiły ją w zachwyt piękność jego i wykwint. Przemknęło jej, że musi być baronem, lub hrabią i znowu uśmiechnęła się. Wyspana była i wypoczęta.
— Nie może tu pani długo pozostać, — rzekł uprzejmie — myślałem o tem, co bym mógł uczynić. Stan pani wymaga pewnych wygód i nie należy się wystawiać na dalsze napaści tego człowieka. Najlepiejby było wyjechać stąd.
Karen Engelschall wybuchnęła śmiechem.
— Wyjechać stąd? A jakże tego dokazać? Taka jak ja, musi zostać gdzie jest, aż do końca.
— Czy 011 ma jakie prawa względem pani? — spytał.
— Prawa? Cóż to znaczy?... A, tak, rozumiem już. O, nie! Nie ma praw innych prócz tych, jakie są nieodłączne od naszego zawodu. On mnie broni, ja mu daję pieniądze, a zato jestem bezpieczna od innych, że zaś jest mocny i ma przyjaciół, dobrze mi się powodzi. Wszyscy mężczyźni są dobrzy, ale trudno przebierać...