Strona:PL Wassermann Jakób - Ewa.djvu/248

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wiek ten, to miljoner. Zgarnia pieniądze bez litości. Nie, nie podobna patrzeć na to.
Mówił łonem obłąkańca.
— Czyż się pozwolimy tu uwięzić? — spytał oburzony Crammon. — To bezczelność!
Krystjan otwarł drzwi, a Crammon dobył z tylnej kieszeni spodni browning, który zawsze nosił przy sobie. Stanęli w głębi szynkowni. Karol-Młot znikł, wyrzucony wspólnemi siłami. Kobieta, od której chciał wymusić pieniądze obmywała sobie twarz mokrą szmatą.
— Cicho, cicho Karen! — pocieszał ją starzec, który dostał przed chwilą pięścią od olbrzyma. — Jakoś to będzie.
Nie słuchała go, spoglądała dziko i podstępnie.
Miała żółte włosy, zmotane teraz i spiętrzone, niby hełm. Były powalane krwią, rozmazaną z oczu i czoła.
— Idź teraz do domu! — rozkazał jej gospodarz. — Obmyj sobie przednie płetwy i podziękuj za wszystko Bogu. Nie marudź, powiadam, bo twój narzeczony może wrócić i oberwiesz znowu.
Nie ruszała się z miejsca.
— Idźno, idź Karen, — doradzała jej jakaś kobieta. — Usłuchaj! Pocóż ma cię prać?
Siedziała bez ruchu, oddychając ciężko i patrząc na Krystjana.
— Proszę iść z nami! — ozwał się Krystjan niespodzianie, a od strony szynkowni rozebrzmiał śmiech.
Crammon położył mu, desperackim gestem dłoń na ramieniu.
— Proszę iść z nami! — powtórzył spokojnie. — Odprowadzimy panią do domu.