Strona:PL Wassermann Jakób - Ewa.djvu/246

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Kobieta, której jęki docierały aż na ulicę siedziała pod ścianą na ławie. Twarz jej spływała krwią. Przed nią stał ten sam olbrzym z krzaczastemi i zrosłemi brwiami, którego Krystjan widział na pogrzebie prostytutki. Stał rozkraczony, nie mogąc się inaczej utrzymać na nogach. Kobieta wydawała ciągle nieznośne, zwierzęce jęki.
— Dam ja ci bobu! — wrzeszczał olbrzym chrypliwie w berlińskim żargonie. — Dalejże, wynoś się i przynieś hopy, rozumiesz?
W głębi, w progu drzwi wiodących do drugiej ubikacji, stał oparty mężczyzna z cygarem w żółtych zębach, w kraciastej kamizelce, zdobnej mnóstwem wisiorków. Patrzył na zajście z całym spokojem, Był to właściciel lokalu.
Ujrzawszy przybyłych podniósł brwi i mając ich za wywiadowców, podszedł spiesznie. Potem doznał zdziwienia spostrzegłszy omyłkę.
— Chodźcież panowie do mego biura! — powiedział stanowczo — Chodźcie! Mam coś dobrego.
Ująwszy za rękaw Krystjana pociągnął go za sobą. Na jego widok podniosła się z ziemi kobieta w żółtej chustce na głowie i wyciągnęła rękę prosząc o zapomogę. Cofnął się, jak przed robakiem.
Stary jakiś człowiek chciał obronić jęczącą pod razami olbrzyma. Ale dostał pięścią pod brodę i zatoczył się. Zaczęło szemrać, ale nikt jednak nie ważył się przystąpić do draba, któremu ktoś nadał przezwisko Karol-Młot.
— On chce, by mu dała pinkę! — objaśnił gospodarz — Chce by poszła nocą jeszcze na ulicę i zarobiła trochę floty. Cóż na to poradzić?