Strona:PL Waleria Marrené-Walka 285.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

powstał z krzesła niecierpliwym ruchem i przechadzał się po pokoju, nie mogąc ukryć wrażeń swoich. Dawniej pan Heliodor nie potrzebował zadawać sobie tej pracy w obec swego pokornego agenta, a teraz pozostało przywyknienie niby druga natura i w zmienionych okolicznościach nie mogło ustąpić od razu. Zresztą, byłoby to rzeczą daremną Placyd umiał czytać w twarzy jego niby w otwartej księdze: Salicki czuł się opasany żelaznem kołem bez wyjścia.
— To rzecz niepojęta! zawołał wreszcie, przebiegając myślą wszystkie zmiany, które oddały go tak nagle w moc tego człowieka.
Przez długą chwilę rzucał się i pasował sam z sobą, a Ziemba patrzał na niego z rodzajem litośnej pogardy i cichego tryumfu. W końcu jednak uważając, że to wszystko trwało zbyt długo, podniósł się z wolna z zajmowanego miejsca.
— Więc jakaż jest ostateczna odpowiedź pańska? zapytał, a ton jego chłodny kontrastował dziwnie z żądaniem i groźbą, którą poprzeć je umiał.
Jakkolwiek obojętnie wymówione były te słowa, pan Heliodor ich się uląkł.
— Panie Ziemba! zawołał gorączkowo kładąc rękę na jego ramieniu: dajże mi czas do namysłu, czas rozmówienia się z córką.
Ironiczny uśmiech zarysował się teraz wyraźnie na ustach Placyda.
— Słusznie, odparł; jutro przyjdę po odpowiedź.
I nie dodawszy słowa, nie pożegnawszy się wyszedł. Teraz był zupełnie pewien, że nad głową Salickiego i jego córki mógł mymówić ostatecznie: vae victis!
Zostawszy sam, pan Heliodor załamał ręce. Był blady śmiertelnie. Na pozór pomiędzy nim a dawnym agentem odbyła się zwyczajna rozmowa, żaden z nich nie wyszedł z przyzwoitych granic, żaden nawet nie podniósł głosu, a przecież znaczenie tej sceny było tragiczne. Obadwaj