Strona:PL Waleria Marrené-Walka 274.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zupełnie przestał być panem siebie, gdy wszedł Placyd Ziemba, Na widok wyjątkowego stanu, w jakim znajdował się jego pryncypał, jakiś tajemniczy wewnętrzny uśmiech rozjaśnił twarz przebiegłego agenta. Jeśli miał on dla Oktawii owo nieokreślone uczucie, w którem mieszała się zarówno miłość i nienawiść, za to nie cierpiał szczerze pana Heliodora tak dalece że wszystko złe, jakie mu się przytrafić mogło, radowało zawczasu dobre serce Ziemby, który przechowywał starannie wspomnienie każdego dwuznacznego uśmiechu, protekcyjnego ruchu lub cierpkiego słowa. Zresztą przyczyny nienawiści Placyda były głębsze jeszcze: on nienawidził tych wszystkich, co używali w czasie, gdy on pracował, co byli w górze, kiedy on był na dole, co posiadali coś wówczas, gdy on był zupełnie ubogi. Była to odwieczna kastowa nienawiść, budząca się przez zazdrość we wszystkich nikczemnych sercach i płytkich umysłach. Wprawdzie teraz przyczyny tej nienawiści usunięte były. Placyd zarówno jak Heliodor należał do szczęśliwych tego świata, nie potrzebował więcej zazdrościć nikomu, przeciwnie mógł nawet sam budzić zazdrość; przecież jak się to często zdarza, skutek tutaj przetrwał przyczynę i Placyd nienawidził Heliodora, chociaż zbiegiem okoliczności arcyważne powody tej nienawiści usunięte zostały.
— Panie Ziemba, wyrzekł Salicki widząc wchodzącego: doszły mnie dziwne wieści, proszę mi je wytłómaczyć.
Mówiąc to zatrzymał się przed Placydem, który jak zwykle niósł w ręku tekę papierów; zamiast zabrać swoje zwykłe miejsce przed biurkiem i wskazać krzesło nowoprzybyłemu, chodził po pokoju gniewny, rozdrażniony.
Ziemba spojrzał na niego z pod oka. Nie był to już ten dawny pokorny człowiek, słuchający z takiem uszanowaniem słów pryncypała; on teraz mógł być pokornym tylko z nawyknienia, nie potrzebował być takim na prawdę.
— O czemże pan słyszałeś? spytał spokojnie.