Strona:PL Waleria Marrené-Walka 267.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Pomimo to, ciągnął dalej hamując wybuch uczuć, brat mój był tak szalony, że odrzucił.
Była nieskończona gorycz w jego głosie, w samem brzmieniu tych słów.
Oktawia podniosła głowę.
— I cóż ztąd? wyrzekła, wszak jestem wolną jeszcze i panią siebie?
— Zależysz pani od ojca, jesteś prawie narzeczoną hrabiego Leona.
Tu już zuchwalstwo Placyda dochodziło do ostateczności.
— Panie! wybuchnęła panna Salicka: jakiem prawem śmiesz przemawiać do mnie w ten sposób?
Ziemba uśmiechnął się zjadliwie.
— Nie zapominaj pani, iż jestem bratem człowieka, którego chciałaś zaślubić, a zatem powinienem być także równy jemu w twoich oczach.
Jakkolwiek chwila ta bolesna była dla Oktawii, przecież porównanie wydało się tak niestosowne, że roześmiała się szyderczo.
— Rzeczywiście, szepnęła, pan podobny jesteś do brata.
— Nie, pani, powtórzył prostując się Placyd: pomiędzy nami jest wielka różnica. On potrafił zniweczyć wszystkie ślepe dary trafu i losu; ja pokrzywdzony od natury, wywalczam własną siłą to, czego on ująć nie umiał nawet, gdy samo spływało ku niemu.
Mówiąc to Ziemba, zdawał się rosnąć i hardzieć, po raz pierwszy w życiu odkrywał tajoną istotę swoją, wydawał się z żądzami, które płynęły tłumione w jego piersi, Oktawia słuchała go przerażona.
— Ty sama pani, ciągnął dalej, ofiarowałaś rękę memu bratu, chciałaś darzyć go majątkiem, szczęściem; a ja, któremu nie raczyłaś dawniej nawet ukłonu, którego powitałaś szyderczym śmiechem, ja sam zdobędę majątek i ciebie.
Pokorny cichy Placyd zmienił się do niepoznania; brzyd-