Strona:PL Waleria Marrené-Walka 266.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Pani byłaś widzialną dla mego brata, wyrzekł z przyciskiem Ziemba; dla czegóż nie miałabyś być i dla mnie?
Panna Salicka zdladła mimowoli, chciała coś odpowiedzieć, ale Placyd nie dał jej na to czasu, zbliżył się do niej i szepnął syczącym głosem.
— Ja słyszałem wszystko.
Dumna panna spuściła głowę; teraz dopiero uczuła całą gorycz swego położenia; upokorzenie jej miało świadka i kogoż jeszcze za świadka! Placyda Ziembę! On wiedział, że była odrzuconą, pogardzoną, wiedział; że zniżyła się do wyznania, do prośby; wprawdzie ażeby to widzieć, on posunął się aż do szpiegowstwa, ale nie przyszło jej na myśl rzucić mu to w oczy, był to w jego przekonaniu bardzo godziwy fortel, do którego przyznawał się bez wahania. Milczała więc spuszczając gniewne oczy, nie wiedząc dobrze czego on mógł żądać od niej, ale czując że z niewolnika przemieniał się we władcę.
— Usiądź pani, wyrzekł po długiej chwili Placyd, i zechciej mnie wysłuchać.
Chwilę wahała się oburzona, że on śmiał przemawiać w ten sposób; jednak usiadła nie mówiąc słowa, kryjąc wzburzone myśli i uczucia.
Placyd patrzał na nią czas jakiś, źrenice jego zachodziły krwią, pierś pracowała gwałtownie, daremnie silił się na spokojność, sam widok tej kobiety wytrącał go z kolei.
— Pani! wyrzekł wreszcie: przyjechałaś do Warszawy jedynie dla widzenia Lucyana, szukałaś go dziś z rana, sprowadziłaś tutaj wieczorem, nie wahałaś się wypowiedzieć mu uczuć twoich a nawet ofiarować ręki.
Oktawia drżała cała z oburzenia i gniewu.
Jeśli słyszałeś pan wszystko, wyrzekła, dla czego mi to powtarzasz?
Placyd nie zdawał się zważać na jej przerwę.