Strona:PL Waleria Marrené-Walka 252.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Oktawia zawahała się; matka Lucyana miała prawo zadać jej to pytanie. Była chwila, w której chciała rzucić jej wyzywające słowa: „ja jestem tą kobietą!“ jednak zatrzymała się w porę! Wyznanie to do niczego nie prowadziło a stawiało wszystko na kartę. Zresztą po cóż miała je czynić tej starej kobiecie, zdziecinniałej od nędzy? czyż ona miała prawo rozrządzać synem? czyż nie jemu powinna była postawić przed oczy los, jaki go czekał z nią albo z Jadwigą? Jeżeli miała się zdradzić, to już zdradzić się przed nim jednym, wyczytać wyrok swój w jego źrenicach.
— Dla czego pani mi to mówisz? powtórzyła pani Ziembina nie odbierając odpowiedzi.
Panna Oktawia już miała spiorunować ją wzrokiem, gdy szczęściem przypomniała sobie, że jeśli nie potrafiła zdobyć sobie w niej sprzymierzeńca, nie powinna była czynić sobie nieprzyjaciółki, ani odkrywać jakimbądź sposobem prawdziwych myśli swoich; więc odrzekła z uśmiechem łagodnie i smutnie:
— Mówiłam to z prostej przychylności dla pana Lucyana; widziałam go w Rubinowie, wydał mi się bardzo wątły bardzo zmęczony.
— Takim się pani przedstawił! zawołała przerażona matka.
— Tak pani ale była to zapewne tylko zła chwila, wzruszenie, podróż; zresztą nie powinnam się tem nazbyt zajmować, wszakże on ma spokój i szczęście serca, jak pani powiedziałaś, a to w życiu jest najważniejszem.
Pomimo woli gorycz jej przebiła się w tych słowach; wprawniejsze oko niż matki Lucyana byłoby łatwo rozplątało jej tajemnicę, ale ona zajęta trwogą swoją, nie spostrzegła tego odcienia.
Oktawia tymczasem wstała, i pożegnawszy ją uprzejmem słowem, zabierała się do wyjścia, odedrzwi jednak wróciła się, jak gdyby przypominając coś sobie.