Strona:PL Waleria Marrené-Walka 070.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

a oczy jej zapadłe, ocienione białemi brwiami, zachodziły mgłą łzawą.
— Nie pani, odparła dziewczyna, ale on był u Salickich.
Stara kobieta splotła ręce z rodzajem rozpaczy i opuściła je na kolana ruchem pełnym zniechęcenia.
— I cóż ztąd? szepnęła; on często bywa w Warszawie, ja wiem o tem, tylko on zapomniał o mieszkaniu naszem.
Spuściła głowę i pozostała chwilę nieruchoma, z oczyma wlepionemi w ziemię.
Jadwiga patrzała na nią w milczeniu.
— Pani, szepnęła tak cicho, że sama zaledwie mogła dosłyszeć głos własny: czy on wie o chorobie Lucyana.
— Pisałam mu o tem, odparła ponuro; nie odebrałam odpowiedzi.
— A może, ciągnęła dalej uparcie; może list go nie doszedł, wszak on często jest w podróży, nie prawdaż? Och! gdyby on wszystko wiedział, on nie mógłby zostawić brata bez pomocy.
I mówiąc to zbliżyła się do starej kobiety, pochyliła się na jej kolana, jakby chcąc wybadać wyraz jej oczów spuszczonych, aż uczuła na czole łzę ciężką, palącą, spadłą z tych przygasłych źrenic, podniosła się w milczeniu i patrzała z rodzajem przerażenia na przygnębioną jej postać.
— Mój Boże! wyrzekła, to być nie może, by on o was zapomniał.
Kobieta otrzęsła się z tej chwilowej słabości, otarła oczy i wyrzekła z wysileniem:
— Nie mówmy o tem, Jadwigo! Placyd nigdy nie miał serca, ja mam jednego tylko syna, Lucyana.
— Ale on może, on powinien wam dopomódz.
— I cóż z tego? mógłby, ale nie chce.