Strona:PL Waleria Marrené-Walka 057.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Placyd znowu podniósł wzrok na pryncypała, tym razem z nadzwyczajnem zdziwieniem, jak gdyby uważał skarby jego za niewyczerpane, a wzrok ten musiał być wymowny, bo Salicki uśmiechnął się z zadowoleniem.
— Tak jest, potrzebuję pieniędzy, powtórzył: trafiają mi się korzystne interesa.
Nastała chwila milczenia.
— Ja właśnie myślałem, wtrącił nieśmiało Placyd, który miał za zasadę, nigdy nie brać inicyatywy w żadnej interesownej propozycji, bez zachęty.
— Cóż myślałeś, panie Ziemba? spytał łaskawie Salicki.
— Myślałem, ciągnął dalej skromnie zagadniony, że byłoby może dobrze dla pana pożyczyć pani Rawskiej szukaną summę; jej rządca zaczepiał mnie w tym wzlędzie.
Gospodarz domu skinął głową z wyraźną aprobacyą.
— Masz dobre pomysły, panie Ziemba; ja sam zastanawiałem się nad tem; ileż oni potrzebują?
— Od trzydziestu do pięćdziesięciu tysięcy złotych stosownie do tego, czy będą lub nie będą tej zimy robiły wyprawy.
— Więc ten maryaż z hrabią Leonem nie jest jeszcze rzeczą pewny? spytał pan Heliodor, którego wyraźnie kwestya ta obchodziła bardzo.
Placyd wzruszył ramionami, jakby submitując się za niedokładność swoich wiadomości.
— Panna Kazimiera zdaje mi się bardzo hrabią zajęta, ale panna Kazimiera często zdanie zmienia.
— Wietrznica, kokietka, źle wychowana przez słabą matkę, gorszący przykład dla naszych córek, wyrzekł sentencyonalnie pań Heliodor, który nigdy nie pomijał sposobności potępienia owej młodej sąsiadki, zepominając na ten raz zupełnie, że pan Ziemba, jako człowiek nieżonaty, nie posiadał córek, którychby mógł zgorszyć przykład panny Kazimiery.