Strona:PL Waleria Marrené-Smutna swadźba 41.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

upłynął od czasu, jak Franek przyrzekł zbiéga odszukać, a dotąd nie słyszała o nim ani słowa.
Nagle zdało się jéj, że widzi niepewny chód z daleka kulawego Franka, a za nim jakąś ociągającą się postać. Serce jéj uderzyło gwałtownie; zerwała się, wykrzyknęła niebacznie imię, które od tak dawna miała na ustach; i — przerażona brzmieniem własnego głosu, umilkła nagle, załamując ręce.
Na jéj okrzyk powstali wszyscy ciekawi, spojrzeli na drogę, ale ujrzeli już tylko samego Franka; bo towarzysz jego skrył się za pień drzewa, z po-za którego wyglądały tylko bujne kędziory czarnych włosów.
Stary Lenart podszedł do Franka.
— Cóż to? — zapytał niespokojnie — kogóż nam tam prowadzisz?
A Franek upadł mu do nóg.
— A dyć to Tomek — szepnął — nie puszczajcie go więcej.
— Oj! — mruknął Lenart — toż ty go na swoję biedę prowadzisz?
W głosie jego nie było takiego gniewu, jak się Franek spodziewał; podniósł oczy z większą otuchą, bo w téj chwili sprawa, której się podjął, leżała mu na sercu, jakby była jego własną.
— Co tam ja! — szepnął, nie domyślając się bynajmniej wartości słów własnych, — on mi nic nie krzyw, ani Salka, jedno już taka moja dola.