Strona:PL Waleria Marrené-Nemezys 296.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Zosiu, wyrzekłem miękko, byłem dla ciebie niewyrozumiałym.
— Mój ojcze, odparła, okrywając pocałunkami rękę moję, wiedziałam że to przeminie.
— Jakto, Zosiu? spytałem trochę urażony jéj domyślnością.
— Byłeś zawsze dobrym i sprawiedliwym, wyrzekła, podnosząc na mnie oczy rozjaśnione promieniem nadziei, więc musiałeś w końcu uznać słuszność sprawy mojéj.
— A tymczasem cierpiałaś, Zosiu?
— Czekałam, ojcze; wszak nie napróżno?
Uśmiéchnąłem się szczérze, serdecznie, ucieszony jéj radością.
— Przyszlij mi dziś Wiktora, ty mała dyplomatko: zobaczymy, rzekłem wreszcie.
Zosia rzuciła mi się na szyję.
— Ty miałeś jakieś wielkie zgryzoty, ojcze, szeptała, przytulając do ucha mego różowe usteczka; jak gdyby bała się obrazić mię zbyt śmiałemi słowy. Ja to widziałam i nie mówiąc nic, martwiłam się tobą, ale nie zwątpiłam nigdy o twojém sercu. Dlaczegóż nie chesz nam powiedziéć co cię boli?
O mało nie odtrąciłem jéj od siebie za te wyrazy; ale nie uczyniłem tego. Uczucia moje zmiękły dziwnie. Zamiast gniewu i rozpaczy, miałem w sercu tylko ból nieokréślony.