Strona:PL Waleria Marrené-Nemezys 222.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ne. Nie potrzebowałem walczyć z niém, ani go oddalać; ono samo pierzchło w obec uczuć moich. Zrozumiałem że człowiek kochany przez nią, stawał się dla mnie świętym i począłem drżéć o jutrzejsze spotkanie. Jakbym ja śmiał wrócić do niéj bez niego? czy oczy jéj nie ścigałyby mnie straszném pytaniem: coś z nim uczynił?
Tę całą noc spędziłem bezsennie, a gdy promienie świtu zaczęły rozświécać niebo na wschodzie, poszedłem do pracowni, gdzie mieliśmy się zejść z Gustawem i z drugim sekundantem. Gustaw stawił się piérwszy. Czekałem na niego z pewną trwogą. Wczoraj był tak rozmarzony, iż zdawał śię zapominać nietylko o położeniu w jakiém się znajdował, ale nawet o prostych warunkach bytu. Za piérwszém spojrzeniem zrozumiałem, że obawy moje były daremne: młody nauczyciel odzyskał zupełnie panowanie nad sobą. Wczoraj może obchodził on pożegnanie z życiem, z nadzieją i słodyczą jego; teraz chłodny, rozważny, odpowiadał doskonale typowi obojętnéj grzeczności, jakiéj wyrafinowane obyczaje świata wymagają od ludzi grających w hazard życia. Z nas dwóch, jam z pewnością był bledszym i bardziéj wzruszonym.
Dzień zapowiadał się prześliczny. Wschodzące słońce, wciskając się przez wielkie okno pracowni, nadawało barwę życia marmurom i rozświécało