Strona:PL Waleria Marrené-Mąż Leonory 191.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nic w ustach; paliła mnie gorączka, ale nie czułem tego. Zapewne tłum ludzi idących w tę stronę jak zwykle w letnie wieczory pociągał mnie za sobą, może poprowadził mnie jakiś szatan niewidzialny — najpewniej niemylny instynkt zemsty.
W jednym z tych wykwintnych pałacyków, które wznoszą się po obu stronach alei, ujrzałem przez kratę ogrodową w strojnej werendzie towarzystwo zgromadzone, a w pośród niego kogo? kogo? Leonorę. Z daleka migała mi jej dumna postać, tylko byłem zbyt oddalony, by dosłyszeć słowa toczącej się rozmowy, rozeznać wyraz jej twarzy, Od werendy oddzielało mnie tylko kilka klombów rozkwitłych bzów i jaśminów, ogrodowa brama i nic więcej. Stałem wsparłszy się o nią jak przykuty do tego miejsca, gdy jakby na spełnienie tajemnych życzeń moich, ktoś zbliżył się do bramy i zadzwonił. Otworzono, wszedł nieznajomy mi mężczyzna, wszedłem i ja za nim, nie zwróciwszy uwagi odźwiernego, przywykłego snadź do licznych gości. Nowo przybyły zwrócił się do werendy, szedłem za nim, tylko on wszedł na schody, a ja skryłem się w klombie niepostrzeżony wśród wieczornego mroku, bo noc zapadła chmurna, duszna i bez księżyca. Tu mogłem bezpiecznie wszystko widzieć i słyszeć.
Leonora piękna, strojna, wyniosła, królowała jak zwykle wśród towarzystwa swego. Różowe globy lamp rzucały fantastyczne światło na twarze zgromadzoych, na kosztowne kryształy i srebra zastawionej herbaty. Leonora bezsprzecznie była tutaj najpiękniejszą; czytałem to w spojrzeniach mężczyzn